U Me aur Hum
Filmy Bollywood

U Me Aur Hum (2008) – o miłości, która zostaje, gdy wszystko inne się zaciera

Niektóre filmy zostają z nami na długo – nie dlatego, że często do nich wracamy, ale dlatego, że zostawiły w nas coś ważnego. Tak właśnie było u mnie z U Me Aur Hum. Kupiłam go sobie jako nastolatka na DVD – w ramach prezentu, który miał mi przynieść wzruszenie. Pamiętam, że długo wahałam się między nim a Jhoom Barabar Jhoom z moją ukochaną Preity Zintą. Ale coś mnie wtedy przyciągnęło do tej historii i do tej pary – Kajol i Ajaya Devgna. Mimo że żadne z nich nie było moimi ekranowymi ulubieńcami, nie żałowałam wyboru. Film bardzo mnie wtedy poruszył, zostawił z głową pełną emocji i sercem ściśniętym jak po dobrej książce. Po latach przyszła mi ochota, żeby do niego wrócić. Wiedziałam, że to będzie powtórka wszystkich scen, które wciąż miałam w pamięci – ale jako dorosła, a także jako mama, spojrzałam na nie już trochę inaczej.


U Me Aur Hum (2008)
Kliknij plakat po więcej informacji o filmie

Fabuła U Me Aur Hum

Historia zaczyna się na statku. Młody mężczyzna zakochuje się w kelnerce, która zupełnie nie odwzajemnia jego uczucia. On jednak nie odpuszcza i w końcu udaje mu się zdobyć jej serce. Rozpoczyna się piękna historia miłości – ale to dopiero początek. Gdy w życiu bohaterów pojawia się choroba, która powoli odbiera pamięć i tożsamość, uczucie zostaje wystawione na największą próbę. Czy miłość może przetrwać, gdy jedna z osób zaczyna zapominać drugą?

Historia, która wciąż chwyta za serce

U Me Aur Hum Kajol Ajay Devgn

Zdarzają się filmy, które nawet przy drugim czy trzecim seansie nie tracą nic ze swojego uroku. Tak właśnie jest z U Me Aur Hum. Choć znałam każdy zwrot akcji i pamiętałam wszystkie dialogi, nie nudziłam się ani przez chwilę. Film jest prowadzony spokojnie, ale nie monotonnie – ma w sobie rytm, który przyciąga uwagę. To nie jest kino, które gra na tanich emocjach. Ono po prostu opowiada historię – czule, dojrzale i z dużym szacunkiem do widza.

Tym razem z większym zrozumieniem patrzyłam na bohatera granego przez Ajaya. Jego emocje i decyzje, które wcześniej po prostu obserwowałam, teraz stawały się mi bliższe. Myślę, że dorosłość – a może i rodzicielstwo – otwiera w nas zupełnie inne pokłady empatii. Z kolei sceny z drugiej połowy filmu – te, w których choroba zaczyna przejmować kontrolę – poruszyły mnie głębiej niż za pierwszym razem. Nie dlatego, że kiedyś ich nie rozumiałam, ale dlatego, że dziś odbieram je z innego miejsca – bardziej świadomie, z lękiem, który potrafię nazwać, i z czułością, której się z wiekiem nie wstydzę.

Podobało mi się też to, że film nie próbuje być ani zbyt lekki, ani przesadnie dramatyczny. Nie udaje komedii romantycznej, choć zaczyna się jak jedna z nich. I nie staje się patetycznym dramatem, mimo że ma do tego wszelkie powody. To historia zwyczajnej pary, którą spotyka niezwyczajna próba. I może właśnie dlatego tak mocno działa – bo pokazuje to, co naprawdę może się przydarzyć każdemu z nas.

Dobry duet z niewykorzystanym potencjałem

Kajol w tym filmie to klasa sama w sobie. Zagrała poruszająco, bez przesady, z dużym wyczuciem. Jej postać budzi współczucie i sympatię, nawet jeśli momentami bywa trudna. W scenach wymagających emocjonalnej precyzji była absolutnie przekonująca – ani przez chwilę nie miałam wrażenia, że „gra chorobę” czy „gra cierpienie”. Ona po prostu była swoją bohaterką.

Ajaya nigdy nie darzyłam szczególną sympatią, ale muszę przyznać, że tym razem mnie nie drażnił. Nie irytował mnie jego sposób grania, nie miałam potrzeby komentować jego mimiki – po prostu dałam się poprowadzić tej historii. I choć nie porwał mnie swoją charyzmą, to też jej nie zabił.

Czy chemia między nimi zagrała? Powiedzmy, że działała – ale nie przyciągała. Kajol miała w swojej karierze partnerów ekranowych, z którymi potrafiła wyczarować prawdziwe fajerwerki emocji. Z Ajayem – nawet jeśli prywatnie są małżeństwem – ten ogień nigdy się nie pojawił. Ich wspólne sceny są poprawne, momentami ciepłe, ale brakuje w nich iskry.

Reżyser zaskakująco wyciszony

Ajay Devgn jako reżyser to niespodzianka, która działa na korzyść filmu. Nie próbował kopiować wielkich nazwisk ani epatować dramatem na siłę. Poprowadził historię z wyczuciem, bez zbędnego patosu, bez emocjonalnego szantażu. Zdecydował się na narrację spokojną, pełną wrażliwości, co może niektórym widzom wydać się zbyt stonowane – ale dla mnie właśnie ta prostota była siłą filmu.

Nie wiem, ile z tego stylu to celowy wybór artystyczny, a ile po prostu jego osobowość – ale coś w tej ciszy i powadze opowieści pozwala lepiej poczuć wagę tematu. To nie jest reżyseria, która krzyczy. To reżyseria, która szepcze – i dlatego zostaje w pamięci.

Muzyka, do której chce się wracać

Ścieżka dźwiękowa U Me Aur Hum to dla mnie prawdziwa perełka. Wróciłam do niej już wiele razy, nie tylko przy okazji seansu. Każdy utwór ma w sobie coś, co zostaje w głowie – i w sercu. To nie są piosenki, które po tygodniu się zapomina. To album pełen świetnych utworów — nie tylko tanecznych, ale i spokojnych, idealnie oddających klimat scen.

Film o tym, co zostaje, gdy znika wszystko inne

U Me Aur Hum

U Me Aur Hum przypomniał mi, jak kruche i nieprzewidywalne potrafi być życie. Choroba, która wszystko zmienia, nie pyta o wiek ani plany. W jednej chwili trzeba porzucić to, co się znało, i nauczyć się kochać inaczej – nie za to, kim ktoś jest, ale pomimo tego, kim się powoli przestaje być. Dla mnie ten film wciąż ma swoją wartość. Może nie powala realizacją, może nie ma wielkich zwrotów akcji – ale opowiada o czymś bardzo prostym i bardzo ważnym. O miłości, która trwa, choć wszystko inne znika.


Co sądzicie o U Me Aur Hum? Jakie emocje zostawił w Was ten film?

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *