Saiyaara (2025) – gdy miłość staje się najtrudniejszą próbą
Na Saiyaarę zrobił się po premierze ogromny hype. W sieci pojawiały się filmiki pełne zachwytów, młodzi widzowie mówili, że to powrót starych dobrych romansów, że Bollywood znów ma nadzieję na wielkie historie o miłości. To mnie oczywiście nakręciło – pomyślałam, że może czeka mnie coś wyjątkowego, film, który przywróci mi wiarę w romantyczne kino Bollywood. Jednocześnie gdzieś z tyłu głowy miałam obawy: co, jeśli wszyscy się zachwycają, a do mnie ten czar wcale nie trafi? Kiedy film pojawił się wreszcie na Netflixie, usiadłam do seansu z Wiktorią z cajlandia.in. Oczekiwania były ogromne, a rzeczywistość… okazała się dużo bardziej skomplikowana.

Fabuła Saiyaara
Historia skupia się na dwójce bohaterów – Krishu i Vaani – którzy zakochują się w sobie i próbują zbudować wspólne życie. W tle mamy oczywiście rodzinne napięcia, własne słabości i dramaty, które stopniowo podkopują ich relację. Teoretycznie to klasyczny romans – intensywny, emocjonalny, pełen wzlotów i upadków. Tylko czy ta miłość rzeczywiście potrafi przekonać widza, że jest czymś więcej niż tylko fabularnym schematem?
Czekając na „iskrę”
Muszę przyznać, że od pierwszych minut czekałam na coś, co sprawi, że zrozumiem ten cały zachwyt. Chciałam poczuć tę wielką miłość, która porwie mnie bez reszty. Tymczasem większość seansu spędziłam, zastanawiając się… na czym właściwie polega ta historia? Skąd to uczucie między nimi? Dlaczego mam w nie uwierzyć?
Zamiast magii było poczucie sztuczności. Kolejne sceny próbowały grać na najwyższych tonach, jakby każda z nich miała być kulminacją dramatu – i zamiast mnie to poruszyć, miałam wrażenie przesady. Fabuła wydawała się znajoma, przewidywalna, momentami wręcz powielona z setek innych romansów. Nic dziwnego, skoro Saiyaara jest luźno oparta na koreańskim filmie A Moment to Remember z 2004 roku (nie wiedziałam o tym przed seansem). Dla mnie to rozczarowanie – liczyłam na oryginalną historię, a dostałam adaptację, która momentami gubiła rytm i przeskakiwała między emocjami w dziwnie poszarpany sposób.
Bohaterowie, których trudno polubić

Do mojego dystansu przyczyniły się też same postacie. Vaani szybko zaczęła mnie irytować – nie umiałam jej polubić, a im dalej w film, tym bardziej traciła moją sympatię. Z Krishem miałam z kolei problem na początku. Jego postać przypominała mi młodego gniewnego w stylu Ranbira Kapoora z Animal – tylko w mniej przekonującym wydaniu. Było w nim coś sztucznego, trudnego do zaakceptowania. Dopiero z czasem, kiedy opowieść poszła w inne tony, Krish zyskał w moich oczach.
Ta dynamika sprawiła, że przez cały seans brakowało mi prawdziwej chemii między bohaterami. W filmie o miłości to ogromny problem – jeśli nie czuję tej iskry, to cała historia traci fundament.
Dobry debiut i poprawna partnerka
Jednak nie chcę być niesprawiedliwa. Aktorsko film miał swoje plusy. Ahaan Panday, mimo że jest kolejnym dzieckiem z filmowej rodziny, pozytywnie mnie zaskoczył. Były w nim momenty autentyczne – sceny gniewu, ale też delikatniejsze fragmenty, w których pokazał, że ma potencjał i nie jest tylko „nepo kidem” z nazwiskiem.
Aneet Padda widziałam po raz pierwszy (to nie był jej debiut, bo wcześniej zagrała w filmie Salaam Venky. Zagrała poprawnie, dobrze oddała emocje swojej bohaterki, choć mam poczucie, że ekspresja jej twarzy bywała ograniczona. Jest aktorką, którą dopiero trzeba obserwować – może kolejny projekt pokaże w niej coś więcej.
Muzyka, która podnosi całość

Największą siłą Saiyaary okazała się muzyka. Jeszcze zanim zobaczyłam film, słuchałam soundtracku i zakochałam się w nim po uszy. Tytułowa Saiyaara leci u mnie bez przerwy – mogę zaśpiewać refren o każdej porze dnia i nocy. To jedna z tych piosenek, które wchodzą pod skórę i zostają na długo.
Cały album jest piękny – melodyjny, emocjonalny, z tym typowym klimatem, którego w filmie zabrakło mi w samej historii. Muzyka nadała Saiyaarze życia, którego nie potrafiła tchnąć fabuła. To dzięki niej kilka razy dałam się ponieść emocjom i poczułam, że na moment ten film jednak mnie porwał.
Jedyna rzecz, która mi nie do końca pasowała, to sposób wykorzystania wokali. W filmie, w którym bohater jest piosenkarzem, dziwnie odbierało się fakt, że jego głos zmieniał się w zależności od piosenki – raz słyszałam Arijita Singha, za chwilę zupełnie innego wokalistę. Ten brak spójności trochę mnie wybijał i odbierał wiarygodność postaci, choć same utwory były piękne.
Podsumowanie
Saiyaara miał być wielkim powrotem Bollywood do epickich romansów. Dla wielu widzów pewnie takim właśnie jest, ale ja nie poczułam tego odrodzenia, na które czekałam. Historia była przewidywalna, melodramatyczna, momentami przesadzona. Bohaterowie nie zdobyli mojego serca, a brak chemii między nimi sprawił, że trudno było mi uwierzyć w ich uczucie.
Film jednak nie jest zły. Miała momenty, które wzruszają i chwile, w których złapałam się na tym, że wciąga mnie jego klimat. Aktorzy – szczególnie Ahaan – mieli swoje dobre momenty. A muzyka to prawdziwa perełka, dla której warto sięgnąć po ten tytuł.
Saiyaara to dobry film, ale nie wybitny. Myślę, że można go obejrzeć, by samemu sprawdzić, czy dołączycie do grona zachwyconych, czy – jak ja – zostaniecie z lekkim poczuciem niedosytu

Oglądaliście już Saiyaarę? Czy naprawdę porwała Was ta historia miłosna?


