Metro… In Dino (2025) – miłość, kompromisy i codzienne sprzeczności
Na Metro… In Dino czekałam od lat. Pamiętam, kiedy Anurag Basu po raz pierwszy wspominał o tym projekcie – wtedy jeszcze miał inny tytuł i przez długi czas nie było wiadomo, czy w ogóle powstanie. Dlatego moment, kiedy film oficjalnie został zapowiedziany, był dla mnie ogromnym wydarzeniem. Potem powoli pojawiała się muzyka Pritama i wpadłam po uszy… Słuchałam soundtracku na zapętleniu jeszcze długo przed premierą, chłonąc klimat filmu i nie znając nawet jeszcze jego fabuły. Nie ukrywam, że do seansu Metro… In Dino usiadłam z ogromnymi oczekiwaniami, ale i obawami, czy magię Life… In a Metro sprzed lat w ogóle da się powtórzyć.

Fabuła Metro… In Dino
Metro… In Dino to mozaika kilku historii miłosnych i obyczajowych, rozgrywających się we współczesnych Indiach. Bohaterowie – młodsi i starsi, dopiero szukający swojej drogi lub mierzący się z rutyną wieloletniego związku – zmagają się z pytaniami o samotność, kompromisy i pragnienie bycia zrozumianym. To nie opowieść o wielkich gestach, lecz o cichych decyzjach, które potrafią odmienić życie. Czy w świecie pełnym lęków i oczekiwań uda się znaleźć szczere uczucie?
Od subtelności do chaosu
Film otwiera scena Holi – kolorowa, pełna energii i świetnie wpisana w symbolikę radosnego początku. Pomyślałam wtedy: idealne wejście, obietnica opowieści o nowych szansach i barwach życia. A jednak ten zachwyt szybko zderzył się z moim przerażeniem – pierwsze minuty sugerowały musical, którego absolutnie się nie spodziewałam. Nie jestem fanką tego gatunku i przez chwilę obawiałam się, że całość pójdzie właśnie w tę stronę. Na szczęście film nie okazał się musicalem, choć elementy śpiewanych dialogów wracały co jakiś czas i wybijały mnie z rytmu. Najbardziej irytująca była scena w biurze, gdzie mężczyźni chórem śpiewają o małżeństwie – kiczowata i zupełnie niepasująca do reszty. Gdyby Basu pozostał przy muzyce jako subtelnym narratorze, efekt byłby znacznie lepszy.
Do tego dochodzi jeszcze problem narracji. Historia rozciągnięta na kilka miast sprawiała, że początkowo trudno było mi się połapać, czy to jedno miejsce, czy kilka. Żałuję, że akcja nie została zamknięta w jednym mieście – wtedy klimat miałby większą spójność. W drugiej połowie film zaczyna gubić tempo, pojawia się zbyt wiele przegadanych scen, a finał okazuje się przewidywalny. To wszystko sprawiło, że z obiecującego początku pozostał lekki niedosyt.
Świetne duety i chemia, której zabrakło

Obsada Metro… In Dino to jeden z najmocniejszych punktów. Konkona Sen Sharma i Pankaj Tripathi stworzyli duet, który oglądałam z ogromną przyjemnością. Podobnie Neena Gupta i Anupam Kher – ich historia miała w sobie lekkość i autentyczność. Za to para Chumki i Parth kompletnie mnie nie przekonała. Ich wątek miał potencjał, ale brak chemii sprawił, że trudno było mi w niego uwierzyć. Ogólnie w każdej z par znalazłam coś, co mnie drażniło albo pozostawiało poczucie niedosytu – nie potrafiłam w pełni kibicować żadnej z nich.
Ogólnie obsada zasługuje na brawa, bo spisali się naprawdę dobrze. Aditya Roy Kapur, Sara Ali Khan, Ali Fazal czy Fatima Sana Shaikh wypadli równie solidnie, co wcześniej wspomniani aktorzy. Choć może ich wątki nie zostały rozwinięte tak mocno, jak bym sobie tego życzyła. Każdy wniósł coś do mozaiki emocji, ale miałam wrażenie, że potencjał części ról nie został do końca wykorzystany. Widać było dobre aktorstwo i zaangażowanie, ale scenariusz nie zawsze dawał im przestrzeń, by w pełni rozwinąć skrzydła.
Duet doskonały

To, co urzekło mnie jednak najbardziej w Metro… In Dino, to muzyka. Pritam ponownie stworzył ścieżkę, w której zakochałam się jeszcze przed premierą – pełną melancholii, ale i lekkości. Niektóre utwory sprawiają, że mam wrażenie, jakbym się unosiła, a cały soundtrack pięknie nawiązuje do tego, co dostaliśmy w Life… In a Metro.
Anurag Basu od lat pozostaje wierny swojemu stylowi – to reżyser, który buduje emocje obrazem i nastrojem, niekoniecznie słowami. Potrafi zatrzymać kamerę na spojrzeniu, ciszy czy drobnym geście, tworząc sceny, które wybrzmiewają mocniej niż najbardziej rozbudowane dialogi. Jest też mistrzem opowieści mozaikowych – zestawia kilka historii i przeplata je tak, by mówiły wspólnym głosem, nawet jeśli nie zawsze wychodzi to idealnie.
Jego współpraca z Pritamem to osobny rozdział – jeden z tych filmowych duetów, które definiują klimat całego dzieła. Muzyka w Metro… In Dino nie tylko towarzyszy obrazowi, ale staje się narratorem. To właśnie w połączeniu subtelnej reżyserii Basu z kompozycjami Pritama kryje się największa siła filmu. Trochę jak w duecie Mani Ratnam–A.R. Rahman, tutaj również czuć, że reżyser i kompozytor oddychają jednym rytmem.
Podsumowanie
Metro… In Dino to film pełen sprzeczności. Z jednej strony poetycki, muzycznie znakomity i pięknie zagrany, z drugiej – chaotyczny, momentami przegadany i wprowadzający rozwiązania, które bardziej mnie irytowały, niż wzruszały. Nie kupuję do końca przesłania o tym, że udany związek polega na „wiecznym wybieraniu partnera na nowo”. Szczególnie że w tle znów przemyka motyw patriarchatu, który miał być już przełamany. Mimo niedociągnięć cieszę się, że ten film wreszcie powstał. Zostaje ze mną głównie dzięki muzyce, kilku świetnym duetom aktorskim i stylowi Basu, który nadal potrafi mnie wzruszyć obrazem i ciszą.

Macie już za sobą seans Metro… In Dino?


